Zapraszamy na drugi fragment “Okrutnego księcia” Holly Black.
ROZDZIAŁ 1
W Elysium nie ma paluszków rybnych, keczupu ani telewizji.
ROZDZIAŁ 2
Siedzę na poduszce, a skrzatka zaplata mi warkocze, żeby włosy nie opadały na twarz. Skrzatka ma długie palce i ostre paznokcie. Krzywię się, w lusterku na szponiastej nóżce, które stoi na mojej toaletce, napotykam spojrzenie czarnych oczu.
– Do turnieju jeszcze cztery noce – powiada to stworzenie. Na imię ma Strzępka, jest służącą w posiadłości Madoka i pozostanie nią, dopóki nie odpracuje długu, który u niego zaciągnęła. Opiekuje się mną od dzieciństwa. To właśnie Strzępka smarowała mi oczy piekącą maścią, co miało mnie obdarzyć drugim wzrokiem, abym widziała prawdę poprzez blichtr ułudy. To ona czyściła moje buty z błota i nizała na nić jagody jarzębiny, które noszę na szyi, dzięki czemu nie ima się mnie większość zaklęć. To ona wycierała mój zasmarkany nos i ciągle mi przypominała, bym nosiła skarpetki na lewą stronę, dzięki czemu w lesie nic nie zwiedzie mnie na manowce.
– Wiem, że nie możesz się doczekać, ale nikt nie umie sprawić, żeby księżyc wzeszedł wcześniej. Postaraj się dziś godnie reprezentować dwór generała, pokazując się z jak najlepszej strony.
Wzdycham.
Nigdy nie miała cierpliwości do moich dąsów.
– Tańczyć z dworzanami Najwyższego Króla pod Wzgórzem to zaszczyt. Wszyscy służący lubują się w powtarzaniu, jakie to szczęście mi sprzyja: nieprawa córka niewiernej żony, ludzka istota, w której żyłach nie płynie ani kropelka elfowej krwi, a traktowana jest jak prawowite dziecię elfowego rodu. Taryn musi wysłuchiwać tego samego.
Wiem, że to nie lada zaszczyt dorastać pośród potomków szlachetnie urodzonych elfów. Wielki zaszczyt, którego nigdy nie będę godna.
I nie jest łatwo o tym zapomnieć, skoro bezustannie ktoś mi o tym przypomina. – Tak – odpowiadam uprzejmie, bo ona przecież stara się być dla mnie miła. – Coś wspaniałego.
Istoty zamieszkujące Krainę Elfów nie potrafią kłamać, więc skupiają się raczej na słowach, nie zwracając uwagi na ton głosu, zwłaszcza jeśli nie miały zbyt wiele do czynienia z ludźmi. Strzępka kiwa więc głową z aprobatą, jej oczy lśnią jak dwa czarne koraliki, nie widać ani źrenicy, ani tęczówki.
– Może ktoś cię poprosi o rękę, a wtedy zostaniesz dwórką Najwyższego Króla. – Chcę sama wywalczyć sobie swoje miejsce – mówię.
Skrzatka nieruchomieje. W palcach trzyma długą szpilę do włosów i pewnie się zastanawia, czyby mnie nią nie ukłuć.
– Nie bądź głupia.
Nie warto się kłócić i nie ma sensu przypominać, jak tragicznie skończyło się małżeństwo mojej matki. Śmiertelni mogą stać się dworzanami Najwyższego Króla tylko na dwa sposoby: albo się wżenić, albo opanować jakąś szczególną umiejętność – stać się mistrzami w obróbce metalu albo wspaniale grać na lutni, albo coś w tym rodzaju. Małżeństwo mnie nie interesuje, więc pozostaje mi tylko nadzieja, że zdołam odpowiednio się wykazać osobistymi uzdolnieniami.
Kończy splatać moje włosy we fryzurę, dzięki której wyglądam, jakbym miała rogi. Ubiera mnie w szafirowy aksamit. Ani to, ani nic innego nie zdoła jednak ukryć tego, kim jestem – ludzką istotą.
– Zrobiłam trzy węzły na szczęście – mówi skrzatka. To miłe z jej strony. Wzdycham, a ona telepie się do drzwi.
Wstaję od toaletki i padam twarzą na pokryte wyszywaną kapą łoże. Jestem przyzwyczajona do tego, że zajmuje się mną służba. Skrzaty i gnomy, gobliny i chochliki. Nietoperzowe skrzydła, zielone paznokcie, rogi i kły. Mieszkam w Elysium od dziesięciu lat. To wszystko już dawno przestało mnie dziwić. Tutaj to ja jestem dziwadłem: mam tępo zakończone palce, okrągłe uszy i jestem stworzeniem ulotnym, przemijającym jak jętka.
Dziesięć lat to bardzo wiele dla śmiertelnej istoty.
Madok skradł nas ze świata ludzi i przywiózł do swoich włości na Insmire, wyspie mocy, którą rządzi Najwyższy Król z Elfhame. Odtąd opiekował się nami – to jest mną, Vivienne i Taryn – ponieważ zobowiązywał go do tego honor. Choć ja i Taryn jesteśmy dowodem zdrady naszej mamy, zgodnie z obyczajem Elysium, jako że jesteśmy dziećmi jego żony, to on za nas odpowiada.
Jako generał Najwyższego Króla często w imieniu korony wyruszał na różne wojny. Muszę jednak przyznać, że zawsze byłyśmy otoczone troskliwą opieką. Spałyśmy na materacach wypchanych mięciutkim puszkiem mlecza. Madok osobiście uczył nas sztuki walki kordelasem i sztyletem, tasakiem i gołymi rękami. Grał z nami przy kominku w lisa i gęś, młynek oraz elfowe szachy. Pozwalał nam siadać na swoich kolanach i jeść ze swojego talerza.
Ileż to razy odpływałam w sen przy wtórze jego dudniącego głosu czytającego podręcznik strategii bitewnej. Mimo woli, chociaż uczynił to, co uczynił i jest, kim jest, pokochałam go. Naprawdę go kocham. Tylko że to nie jest łatwa miłość.
– Piękne warkocze – mówi Taryn, która właśnie wbiegła do mojej komnaty. Tak jak ja ubrana jest w aksamit, ale karmazynowy. Włosy ma rozpuszczone – długie kasztanowe pukle, które powiewają za nią jak płaszcz; wpleciono w nie kilka srebrnych niteczek. Wskakuje na łoże, rozrzucając równo poukładane wyleniałe pluszaki – misia koala, węża, czarnego kota – ukochane maskotki z czasów, kiedy miałam siedem lat. Nie jestem w stanie wyrzucić żadnej z tych pamiątek.
Podnoszę się, aby spojrzeć krytycznie na swoje odbicie w lustrze.
– Też mi się podobają.
– Mam przeczucie – mówi ku mojemu zaskoczeniu Taryn. – Przeczucie, że dzisiaj nieźle się zabawimy.
– My?
Jak dotąd wyobrażałam sobie, że będziemy obserwować tłumy gości, siedząc w naszej zwykłej kryjówce, a ja będę się tylko zamartwiać tym, czy wypadnę wystarczająco dobrze podczas turnieju, na tyle dobrze przynajmniej, żeby ktoś z królewskiej rodziny zechciał pasować mnie na rycerza. Gdy tylko o tym myślę, robię się nerwowa, a przecież myślę o tym bezustannie. Muskam czubkiem kciuka to miejsce, gdzie brak mi końcówki palca serdecznego. Taki tik. Nerwowy.
– No – mówi Taryn i szturcha mnie w bok.
– Hej, ała! – Odsuwam się od niej. – Jaki masz plan?
Rzecz w tym, że kiedy udajemy się na Dwór, zwykle się ukrywamy. Widziałyśmy wiele ciekawych rzeczy, ale zawsze z pewnej odległości. Rozkłada szeroko ręce.
– O co ci chodzi, jaki znowu plan? Dobrze się bawić to znaczy dobrze się bawić!
Śmieje się, trochę nerwowo.
– Widzisz, sama nie masz pojęcia. Ale niech ci będzie. Przekonamy się, czy posiadasz dar proroczy.
Jesteśmy coraz starsze i wszystko się zmienia. My się zmieniamy. I choć wyczekuję tych zmian, jednocześnie ich się obawiam.
Taryn zeskakuje z mojego łoża, wyciąga do mnie rękę, tak jakby prosiła mnie do tańca. Pozwalam się wyprowadzić z komnaty, odruchowo jednak sprawdzam, czy nóż nadal jest przymocowany paskami do nogi.
Wnętrze siedziby Madoka jest pobielone wapnem, biel przecinają belki z surowego drewna. Szybki w oknach są ze szkła barwionego na szaro, więc w środku jest dziwne światło. Gdy schodzimy spiralnymi schodami, dostrzegam ukrytą na balkoniku Vivi, która ze zmarszczonym czołem przegląda komiks ukradziony z ludzkiego świata.
Szczerzy się do mnie. Ubrana jest w dżinsy i bluzkę z bufiastymi rękawami. Najwyraźniej nie wybiera się na imprezę. Ponieważ jest pełnoprawną córką Madoka, nie usiłuje mu się przypodobać. Robi, co tylko zechce. Nawet czyta czasopisma, te nieklejone, a spięte żelaznymi zszywkami, wcale się nie przejmuje, że przypala sobie palce.
– Wybieracie się dokądś? – pyta półgłosem, który dochodzi z cienia.
Taryn musiała jej nie zauważyć, bo wzdryga się, przestraszona.
Vivi oczywiście doskonale wie, dokąd się wybieramy.
Kiedy tu przybyłyśmy, Taryn i ja tuliłyśmy się do Vivi w jej wielkim łożu, rozmawiałyśmy bez ustanku o tym, co pamiętałyśmy z domu. Gadałyśmy o tym, jak mama przypaliła zupę, i o tym, jak tatuś przyrządzał prażoną kukurydzę. Wspominałyśmy sąsiadów i jak pachniał dom, jak było w szkole, wspominałyśmy wakacje, smak lukru na urodzinowym torcie. Rozmawiałyśmy o oglądanych w telewizji serialach, przypominałyśmy sobie dzieje ich bohaterów i powtarzałyśmy dialogi, a mimo to wszystkie wspomnienia zatarły się, a ich miejsce zajęły twory naszych wyobraźni.
Teraz nie ma już żadnego przytulania się w łóżku ani wspominania. Mamy nowe wspomnienia, które są stąd, a tym Vivi interesuje się tylko pobieżnie. Ślubowała Madokowi nienawiść i ślubowania dotrzymała. Początkowo, jeśli nie wspominała domu, była istnym koszmarem. Wszystko rozwalała. Wrzeszczała, wściekała się i szczypała nas, kiedy było nam za dobrze. Wreszcie dała sobie z tym wszystkim spokój, chociaż wydaje mi się, że część tej nienawiści przelała na nas – za to, że się dostosowałyśmy. Że jakoś sobie radzimy. Że teraz tutaj jest nasz dom.
– Chodź z nami – namawiam ją. – Taryn jest w jakimś dziwnym nastroju.
Vivi przygląda jej się z udanym zaciekawieniem, po czym potrząsa głową.
– Mam inne plany.
Może to znaczyć, że zamierza się zakraść do świata śmiertelników, ale równie prawdopodobne jest to, że spędzi cały ten wieczór na balkonie, czytając.
Tak czy inaczej, na pewno zajmie się czymś, co Madokowi by się nie spodobało.
On zaś czeka na nas w sieni w towarzystwie swojej drugiej żony, Oriany. Oriana ma błękitnawą skórę jak kożuch na kwaśnym mleku, a włosy białe niczym świeży śnieg. Jest piękna, ale trudno mi na nią patrzeć, bo wygląda jak duch. Dziś ma na sobie zieleń i złoto; mchową suknię z misternym lśniącym kołnierzem, który uwydatnia róż jej ust, uszu i oczu. Madok też ubrał się na zielono, w głęboką leśną barwę. Miecz u jego boku nie jest czczą ozdobą.
Na zewnątrz, za otwartymi podwójnymi wrotami, czeka gnom trzymający w dłoni srebrzyste wodze pięciu jabłkowitych wierzchowców o grzywach zaplecionych w złożone i zapewne magiczne węzły. Myślę o węzłach w moich włosach – ciekawe, czy są tego samego rodzaju.
– Obie dobrze wyglądacie – mówi Madok do mnie i do Taryn; nieczęsty to w jego ustach komplement. Jego spojrzenie wędruje ku schodom. – Czy wasza siostra wkrótce będzie gotowa?
– Nie wiem, gdzie jest Vivi – odpowiadam niezgodnie z prawdą. Tak łatwo tu kłamać. Od rana do nocy można nie powiedzieć ani słowa prawdy, bez obawy, że ktoś mnie na tym przyłapie. – Pewnie zapomniała.
Na twarzy Madoka widzę rozczarowanie, ale nie zaskoczenie. Wychodzi, żeby coś powiedzieć gnomowi dzierżącemu lejce. Dostrzegam istotę, która dla niego szpieguje, to pomarszczona kreatura z nosem jak biała pietruszka i garbem sięgającym wyżej niż głowa. Wsuwa Madokowi w dłoń karteczkę, po czym umyka z zaskakującą zwinnością.
Oriana przygląda się nam uważnie, jakby spodziewała się dostrzec jakieś zaniedbania.
– Bądźcie ostrożne dzisiejszej nocy – przestrzega nas. – Obiecajcie, że nie będziecie nic jeść ani pić, ani tańczyć.
– Nie pierwszy raz udajemy się na Dwór – przypominam jej, udzielając tym samym typowo elfowej nieodpowiedzi.
– Może wam się wydawać, że sól wystarczająco was chroni, ale wy, dzieci, tak łatwo zapominacie. Lepiej radzić sobie bez niej. A co do tańca, to kiedy śmiertelnicy się w nim zapamiętają, gotowi zatańczyć się na śmierć, jeśli tylko się ich nie powstrzyma.
Patrzę na swoje stopy, nic nie mówię.
My, dzieci, nie tak łatwo zapominamy.
Madok ożenił się z nią przed siedmioma laty, a wkrótce potem dała mu dziecko, chorowitego chłopca o imieniu Dąb, o ślicznych małych różkach na główce. Od początku było jasne, że Oriana znosi mnie i Taryn wyłącznie ze względu na Madoka. Mam wrażenie, że myśli o nas jak o ulubionych ogarach męża: źle wyszkolonych i niewdzięcznych, gotowych w każdej chwili rzucić się z zębami na swojego pana.
Dąb jednak uważa nas za swoje siostry, co wyraźnie drażni Orianę, chociaż ja nigdy w życiu nie byłabym w stanie go skrzywdzić.
– Jesteście pod opieką Madoka, który jest w łaskach Najwyższego Króla – oznajmia Oriana. – Nie życzę sobie, żeby z powodu waszych wybryków Madok znalazł się w niezręcznej sytuacji.
Palnąwszy tę mówkę, rusza w stronę koni. Jeden z nich parska i stuka kopytem o ziemię.
Taryn i ja spoglądamy na siebie, potem idziemy za nią. Madok dosiada już największego z elfowych koni, wspaniałego rumaka z blizną pod okiem. Koń niecierpliwie rozdyma chrapy, niespokojnie potrząsa grzywą.
Wskakuję na grzbiet bladozielonego konia o ostrych zębach, konia, który pachnie bagnem. Taryn wsiada na swojego wierzchowca, wali go piętami w boki. Koń rusza przed siebie jak strzała, pędzę na swoim w ślad za siostrą. Dajemy nura w mrok.