Starzejące się rodzeństwo Cuthbertów zamierza przysposobić chłopca, aby pomógł im w prowadzeniu gospodarstwa. Na Zielone Wzgórze przyjeżdża jednak dziewczynka, w dodatku zdecydowanie nie przystająca do wzorców wychowania Maryli Cuthbert.
Kobieta chce odprawić sierotę, ta jednak szybko podbija jej serce. Nie mówiąc już o sercu Mateusza, który od początku pragnął zatrzymać małą sierotę. Ania zostaje więc na Zielonym Wzgórzu, wprowadzając do domu Cuthbertów uroczy, choć momentami męczący chaos.
Tę historię znają niemal wszyscy. Nie przepadam za truizmami, trudno jednak zaprzeczyć że na przygodach Ani Shirley wychowało się kilka pokoleń nastolatków, zwłaszcza tych płci żeńskiej. Niewykluczone, że dziś w wyścigu o miano najpopularniejszej powieści dla młodego czytelnika książkę Lucy Maud Montgomery zdystansował Harry Potter, wciąż jednak nie można jej odmówić statusu pozycji kultowej. Co decyduje o fenomenie cyklu o Ani Shirley? Przede wszystkim konstrukcja samej bohaterki, marzycielskiego, rozgadanego rudzielca tudno bowiem nie lubić. Co więcej, w postaci tej niczym w zwierciadle przejrzeć się może niejedna dorastająca dziewczynka. Owszem, książki z cyklu o Ani Shirley są mocno osadzone w kontekście historycznym i opisane w nich wydarzenia związane są z obyczajowością pierwszych lat XX wieku, podstawowe problemy nastoletniego wieku nie zmieniły się jednak tak mocno, jak czasy, w których owi młodzi ludzie żyją. Która ze współczesnych dziewcząt nie marzy bowiem o przyjaciółce od serca, modnych ciuchach i zabawach z rówieśnikami?
Jak przystało na kultową książkę, Ania z Zielonego Wzgórza trafiła tak na duży, jak i mały ekran, i to niejednokrotnie. W pamięci większości widzów najmocniej zapisał się jednak film z 1985 roku, w którym rolę panny Shirley kreowała Megan Follows. Od momentu premiery rudowłosa mieszkanka Zielonego Wzgórza dla kilku pokoleń dziewcząt miała twarz tej właśnie kanadyjskiej aktorki. Może się więc wydawać, że produkując kolejny serial o Ani shirley Netflix porwał się z motyką na słońce, zwłaszcza że twórcy formatu z góry zapowiedzieli uwspółcześnienie historii opowiedzianej ponad sto lat temu przez Lucy Maud Montgomery. Nie wszystkim pomysł ten przypadł do gustu, trudno jednak nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że kręcenie kolejnego staromodnego serialu, który oglądaliby raczej sentymentalnie nastawieni dorośli kompletnie mija się z celem. Starsze pokolenia mają swoją Anię w postaci Megan Followes, czas by własnego marzycielskiego rudzielca otrzymały także dzieciaki wychowane na tabletach i internecie. Millenialsi i ich nieco starsi koledzy nie kupiliby natomiast uroczej, ale jednak trącącej myszką, bajki jakią w gruncie rzeczy jest Ania z Zielonego Wzgórza. Producenci Netflixa nadali więc historii bardziej współczesny charakter, co w praktyce oznacza powiedzenie głośno o sprawach, o których jeszcze na początku XX wieku mówić nie wypadało. Ania z serialu Netflixa rozmawia więc z koleżankami o seksie, o tym plotkują bowiem wszystkie dorastające dziewczynki, niezależnie od epoki, w której przyszło im żyć. Współczesne nastolatki wiedzę z zakresu erotyki mogą czerpać choćby z anime, mieszkanki dawnego Avonlea większości rzeczy musiały się domyśleć, uświadamia je więc Ania Shirley. Wychowywana w sierocińcu i czymś, co dziś można by nazwać rodziną zastępczą, pochodzącą raczej z niższych warstw społecznych, dziewczynka siłą rzeczy wie o życiu znacznie więcej niż jej trzymane pod rodzicielskim kloszem rówieśnice. Dobrym pomysłem scenarzystów serialu Ania, nie Anna był również wątek pierwszej miesiączki Ani; gdyby Lucy Maud Montgomery poruszyła w swojej debiutanckiej powieści taki problem, jej czytelniczki, jeśli nie sama autorka, spłonęłyby zapewne ze wstydu. Wątek ten jest tymczasem bardzo potrzebny, wiele współczesnych kobiet wciąż bowiem traktuje menstruację jako temat tabu i nie potrafi rozmawiać o tym ze swoimi córkami. A szkoda, pierwsza miesiączka jest bowiem w życiu każdej dziewczynki momentem wyjątkowym – chwilą symbolicznego przejścia z okresu dzieciństwa w dorosłość, początkiem rozkwitu kobiecość i zmian, tak fizycznych jak i psychicznych, jakie zachodzą w ich organizmach.
W powieści Lucy Maud Montgomery życie Ani zdaje się rozpoczynać dopiero w momencie dotarcia na Zielone Wzgórza, jej przeszłość jest wprawdzie wzmiankowana, niezbyt często jednak. Wydaje się więc, że dziewczynka skutecznie wymazała nieprzyjemne wspomnienia, albo też autorka powieści Ania z Zielonego Wzgórza nie zamierzała poruszać tak kontrowersyjnego tematu. W serialu Netflixa pierwszych jedenaście lat egzystencji panny Shirley odcisnęło natomiast na jej psychice niedające się usunąć piętno. Koleje losu sympatycznego rudzielca widz poznaje sukcesywnie poprzez retrospekcje, Anię dręczą bowiem wciąż powracające koszmary. Owe retrospekcje pozwalają widzowi lepiej poznać bohaterkę serialu, zrozumieć motywację jej działania oraz niektóre irracjonalne wręcz zachowania. Takie rozwiązanie fabularne czyni też z młodej mieszkanki Zielonego Wzgórza postać zdecydowanie mniej bajkową, choć bardziej wiarygodną, trudno bowiem, by dramatyczna przeszłość nie pozostawiła ran na duszy, zwłaszcza w przypadku tak wrażliwej dziewczynki, jaką jest Ania Shirley.
Scenarzyści pozwolili sobie również na dodanie kilku wątków wyjaśniających pewne powieściowe luki bądź nieścisłości. Do zmian tych należy przede wszystkich rozwinięcie młodzieńczej miłości panny Cuthbert do ojca Gilberta oraz wprowadzenie trzeciego członka rodzeństwa, co wyjaśnia przyczynę staropanieństwa Maryli. Twórcy netflixowej historii przesunęli również akcenty, trzonem serialu czyniąc kwestię adaptacji Ani do nowego środowiska. W powieściowym pierwowzorze sierota została dobrze przyjęta tak przez dorosłych, jak i nieco młodszych mieszkańców Avonlea. Dzieciaki błyskawicznie obdarzają pozytywnymi uczuciami dziewczynkę o wybujałej wyobraźni i bez oporów przyjmują ją do swego grona. Owszem, Małgorzata Linde nie była zachwycona pomysłem adopcji obcej dziewczynki przez Cuthbertów, Ania błyskawicznie podbiła jednak jej serce. Wielka przyjaźń nie łączyła rudzielca z Zielonego Wzgórza z Józią Pye, nie było między nimi jednak otwartej wrogości, a rodzina Pye’ów nie cieszyła się sympatią większosci mieszkańców Avonlea. W serialu Netflixa Ania od początku jest odmieńcem, nie tylko ze względu na pochodzenie i wczesne dzieciństwo spędzone w sierocińcu, ale i dziwne zachowanie. Dorośli zachowują postawę pełną rezerwy, dzieci jawnie Anię wyśmiewają. Nie wiem czy zmiana ta faktycznie była konieczna, z pewnością jednak nie można odmówić jej racji bytu – w obliczu kryzysu migracyjnego i napływu uchodźców kwestia asymilacji obcego zyskuje bowiem wyjątkowo na aktualności. Świeżości nie traci również kwestia emancypacji kobiet, nieobecna w powieści Lucy Maud Montgomery, mocno natomiast akcentowana w serialu Ania, nie Anna. Scenarzyści Netflixa postanowili przybliżyć trudne początki ruchu sufrażystek, pokazując, że nawet kobiety długo nie uznawały pojęcia równości płci. Serial podkreśla wagę wykształcenia, zwłaszcza w przypadku kobiet, które nie powinny pozostawać na łasce mężczyzn lub losu.
Tyle, jeśli chodzi o pozytywne zmiany, czas na łyżkę dziegciu. I to całkiem sporą, zmian, które niekoniecznie przypadły mi do gustu jest bowiem całkiem sporo. Oczywiste jest, że scenarzyści musieli ograniczyć fabułę pierwszego sezonu do mniej więcej dwóch trzecich książki, akcja Ani z Zielonego Wzgórza obejmuje bowiem blisko cztery lata. To oznacza, że trzeba by wyjątkowej charakteryzacji, aby dodać lat kreującej główną bohaterkę aktorce. Taki zabieg nie był, zresztą, potrzebny, w pierwszym tomie cyklu o Ani Shirley znajduje się bowiem wystarczająco dużo materiału nawet na dziesięć odcinków otwierającego serial sezonu. O dziwo jednak, scenarzyści wykorzystali tylko jego niewielką część, mniej więcej od połowy serialu pisząc własną historię. Im dalej w las, tym akcja powieści i jej najnowszej ekranizacji mocniej się rozjeżdża, aż do dość kontrowersyjnego zakończenia. O tym jednak za chwilę, najpierw wcześniejsze zmiany. Te dotyczą przede wszystkim życiorysów niektórych bohaterów. Całkowicie zmieniona została historia Gilberta, co kiepsko rokuje na przyszłe sezony Ani, nie Anny: scenarzyści dodali chłopakowi umierającego ojca i kazali mu zrezygnować ze szkoły i zaciągnąć się na statek. Szkoda, naukowa rywalizacji Ani i Gilberta stanowiła bowiem istotną część dalszej części książki Lucy Maud Montgomery. Dobrze, że przynajmniej najważniejszą scenę powieści, czyli historię z tabliczką do pisania i marchewką scenarzyści zachowali w całości. Za zbędne uważam również dodanie wątku ucieczki Ani z sierocińca, rozwinięcie kwestii bankructwa Cuthbertów, wreszcie pożaru w domu Gillisów, którego zakończenie wydaje się z lekka kuriozalne. Podobnie jak finałowy odcinek, w którym scenarzyści wyobraźnią przebili nawet samą Anię Shirley.
Wracając do plusów serialu Ania, nie Anna, czyli kilka słów o tych, którzy bohaterom powieści Lucy Maud Montgomery nadali nowe twarze. Eksperci od castingów odwalili kawał dobrej roboty, rzadko bowiem widuje się seriale z tak doskonale dobraną obsadą aktorską. Na pierwszy plan wybija się rzecz jasna Amybeth McNulty – cóż, znowu posłużę się truizmem, ale ta dziewczynka nie gra Ani, ona jest Anią Shirley. Jest absolutnie autentyczna, wiarygodna i zachwycająca jako nieco postrzelona, wiecznie bujająca w obłokach Ania z Zielonego Wzgórza. Do tego dochodzą świetne zdjęcia ukazujące surowe piękno Wyspy Księcia Edwarda.
Czy Ania, nie Anna sprawdziła się jako retelling klasycznej już opowieści Lucy Maud Montgomery? Pomimo wszystkich minusów, których nie jest wcale tak dużo jeśli pominie się fatalny odcinek końcowy, serial Netflixa zdał egzamin jako uwspółcześniona wersja losów Ani z Zielonego Wzgórza. Ja jestem na tak, choć finał tej opowieści nie nastraja optymistycznie do kolejnych sezonów. Może to już być bowiem całkowicie swobodna twórczość scenarzystów, niewiele przypominająca literacki pierwowzór.