Gdy mrok domaga się ofiar, nie szukaj schronienia w cieniu.
Las Śpiących ponownie przemówił. Złożone w nim niegdyś przysięgi nabrały nowej mocy i raz jeszcze wprowadziły chaos w życie potomków Starych Rodów. Jaka tajemnica łączy zwaśnione tuath Wartów i Arminów z Ziarnami Relenvel? Jaki czyn splamił na zawsze duszę Balora? Wbrew temu, co o nich mówiono, Starzy Bogowie nie opuścili Kerhalory. Echa ich głosów wciąż pobrzmiewają wśród ludzi, splatając się z szeptami demonów, i sieją zwątpienie również w szeregach Karmazynowego Bractwa. Aine, córka Lisa, musi zdecydować, komu zaufać, i ponieść konsekwencje swojego wyboru… O ile kiedykolwiek go miała. Co jeśli od początku była jedynie marionetką stworzoną przez kapryśną ciemność? „Prawdziwa Aine Wart umarła, nim w ogóle miała szansę się urodzić” – tylko ten, który żyje wśród cieni, może wyjaśnić znaczenie tych słów.
RECENZJA
Zawsze staram się dawać drugą szansę autorowi, chyba że już naprawdę mnie coś odepchnie od jego twórczości. Z twórczością Agnieszki Mieli spotkałam się po raz pierwszy przy okazji czytania „Śmiechu Diabła”, czyli pierwszego tomu serii Dzieci Starych Bogów. I niestety nie mogę tego uznać za miłe spotkanie. Aczkolwiek nie zraziłam się i postanowiłam mimo wszystko sięgnąć po drugi tom.
Czy w tym miejscu zazwyczaj mieści się zarys fabuły? Tak, owszem. Czy tym razem również tutaj takowy będzie? Niestety nie. Nie umiem Wam powiedzieć dosłownie nic, o czym była ta książka. Dosłownie każdy ruch wykonywany przez bohaterów jest dla mnie wielką niewiadomą. Po co, dlaczego i w jakim celu? Być może ktoś jest mi to w stanie wytłumaczyć.
Po pierwszych 200 stronach byłam już umęczona tą powieścią. Nie dzieje się dosłownie nic, co miałoby jakikolwiek wpływ na posuwanie fabuły do przodu. Bohaterowie wciąż idą i idą, i idą, chyba tylko po to, żeby iść. Jest to tak nudne 200 stron, w ciągu których autorka owszem, popisuje się zgrabnym stylem pisania, ale jak dla mnie same słowa nie wystarczą. Nie tym razem – tutaj za mało mięsa w mięsie.
Jeśli macie możliwość zajrzenia do środka książki, otwórzcie ją na losowej stronie z dialogiem. Mamy tutaj dosłownie wymianę dwóch zdań przerywaną kilkoma wersami opisów wyglądu, przemyśleń, emocji. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie działo się tak za każdym razem. W pewnym momencie człowiek po prostu zapomina, o czym rozmawiają postacie. A jeśli traficie na jakiś dłuższy dialog, zwróćcie uwagę, jak bardzo jest on miałki.
Ocena tej książki jest naprawdę trudna. Już w poprzedniej części doceniałam zdolności pisarskie autorki. Uważam, że potrafi ona pisać, bo w jakiś sposób przyciąga uwagę czytelnika. Jednak na bardzo krótko, bo nie daje nam żadnych smaczków. Można powiedzieć wręcz, że potrafi pisać, budować ładne, zgrabne zdania, ale nie potrafi pisać tak, żeby opowieść stanowiła jedną, spójną i ciekawą całość.
O ile w poprzedniej części miałam już dość Aine, tak tutaj już nie mogłam zdzierżyć mielenia raz po raz jej przemyśleń. Mam wrażenie, że jest wiecznie niezadowolona i tak naprawdę autorka nic z tym nie zrobiła.
Mam duży problem z tym że nie jest to fantastyka, a właśnie tak kwalifikowana jest ta książka. Tak naprawdę poza jakimiś legendami, przypowieściami wplecionymi w fabułę nie doszukałam się żadnych motywów fantastycznych. Te opowieści mają chyba zbudować nam świat i przestrzeń, a ja wciąż tego nie kupuję. Jak dla mnie to wciąż normalna rzeczywistość, przecież w prawdziwym świecie również mamy legendy, które raczej niewiele mają wspólnego z możliwymi wydarzeniami.
Zawiodłam się przy pierwszym tomie, bo oczekiwałam od niego czegoś wow. Od tego tomu nie wymagałam kompletnie niczego i również się zawiodłam. Cóż, najwidoczniej nie są to książki dla mnie. Czy dla kogoś? Nie wiem, komu mogłabym je polecić, poza mrocznym klimatem (którego również jakoś bardzo nie czułam), nie widzę tu żadnych innych pozytywów.
Anita Szynal – Wójtowicz